Franciszek Bunsch
Na marginesie artykułów prof. Andrzeja Bednarczyka i prof. Janusza Krupińskiego*
Przywołany tekst prowokuje do refleksji własnych, ponieważ porusza podstawowe dla naszej uczelni problemy, w tym zasady podejścia do procesu kształcenia oraz dotychczasowego doświadczenia – tradycji uczelni – z czym przecież także należy się liczyć. Podczas lektury artykułu odnosi się wrażenie, że mowa tu o programie i działaniu „grupy twórczej”, a nie o uczelni i jej podstawach działania, założeniach programowych, metodach oraz układzie strukturalnym. Mój tekst jest może zbyt uproszczony i zbrutalizowany, ale chodzi mi w nim jedynie o zarysowanie problemów.
Jako niegdysiejszy wieloletni pedagog oraz członek władz, zajmujący się wówczas także problemami programowymi i strukturalnymi uczelni, czuję się zobligowany do zabrania głosu: wydaje mi się, że nie powinienem pozostawać obojętny, że powinienem podzielić się własnymi refleksjami na ten temat.
W tym momencie rozważań muszę jednak wrócić do zdarzeń z niedalekiej przeszłości, bo w dużej mierze borykamy się z jej konsekwencjami. Mam tu na myśli rok 1950 i połączenie dwu uczelni – Akademii Sztuk Pięknych i Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych – o różnych przecież celach i zadaniach. Byliśmy wtedy (kilka osób) w Czechosłowacji i pierwszą informację na ten temat przekazał nam profesor praskiej Akademii Václav Vilém Štech (1885–1974) – historyk sztuki, znawca baroku – przy okazji bardzo krytykując ten fakt. Wskazał na grożące konsekwencje, wynikające z faktu, że te dwie uczelnie mają odrębne założenia i cele nauczania, różne spojrzenie na rolę i przyszłe zadania absolwentów. Powiedział nam wtedy: „myśmy też próbowali, ale tylko teoretycznie – na papierze – i nam to nie wyszło, więc zrezygnowaliśmy”.
W skrócie – Akademia to rozwój osobowości, natomiast w Wyższej Szkole głównie przygotowywano do zawodu. Przy czym Akademia posiadała wówczas tylko dwa wydziały: malarstwa i rzeźby (np. grafika artystyczna mieściła się w ramach Wydziału Malarstwa, projektowanie graficzne było jednym z tematów w ramach liternictwa), a Wyższa Szkoła miała kilka wydziałów (specjalizacji). Ta różnica celu i metod podejścia znalazła swoje odbicie, już po połączeniu uczelni, w strukturze i programach poszczególnych wydziałów, a nawet pracowni. Kiedyś zapytany o różnice programowe tych dwu uczelni, próbowałem to zdefiniować symbolicznie: „Akademia uczyła formułowania pytań, Wyższa Szkoła – dawania odpowiedzi”. Połączenie uczelni w 1950 roku zmieniło sytuację zasadniczo – tę różnicę między uczelniami przejęły wydziały, ale uczelnia przez to straciła dotychczasową jedność, nie tylko strukturalną, ale i programową.
W uczelni nie należy bać się zarzutu tradycjonalizmu i zachowawczości. W końcu uczymy się na przykładach z przeszłości. Na czym innym można się oprzeć? Jesteśmy uczelnią, a to coś określa i do czegoś zobowiązuje. Program musi w dużym stopniu opierać się na doświadczeniach z przeszłości, z jednoczesną otwartością na wydarzenia współczesne. Czy jednak złożoność i różnorodność całości ma prezentować tylko jedna dziedzina i jedna metoda podejścia do zagadnień artystycznych? Mam tu poważne wątpliwości.
Upraszczając: założenia programowe kształcenia dzielą się na dwa etapy: dwa lub trzy lata to przyswojenie podstaw; dopiero po tym następuje przesunięcie w kierunku rozwoju osobowości. Ale i w tej fazie to powracanie do podstaw, do pryncypiów – w końcu jest to uczelnia, a nie stowarzyszenie twórcze.
Uczelnia nie powinna stwarzać jakiegoś jednego wzorca i sposobu wypowiedzi twórczej – ma umożliwiać (i preferować) wolność i swobodę przyszłych twórców. Wprawdzie może tę postawę (przyszłościową) przykładowo kształtować na podstawie jakichś realnych zdarzeń, ale jednocześnie powinna pozostawiać w świadomości studenta możliwość (i konieczność) dokonania własnego wyboru.
Tu pojawia się problem, który znamy z własnego doświadczenia, iż w poszczególnych szkołach-pracowniach istnieje tendencja zbytniego „naśladowania mistrza”. Rozmawiałem kiedyś na ten temat z prof. Jerzym Fedkowiczem – opowiadał, jak kilka lat własnej pracy i sporo wysiłku kosztowało go po studiach wyzwolenie się spod wpływu jego pedagoga. Ale takiej sytuacji nie da się uniknąć.
Nie należy więc w uczelni bać się zarzutu „tradycjonalizmu” – niezależnie, czy rozumiemy przez to odwoływanie się do niedawnej, czy też dalekiej przeszłości.
Wspomniana wyżej metoda dwuetapowego kształcenia dotychczas się sprawdzała. Zbyt wczesne wprowadzenie swobody wyboru, bez wystarczającego ukształtowania własnej świadomości, prowadzi zazwyczaj do przejęcia cudzych wzorców, czyli maniery.
W omawianym tekście narzuca się (przewiduje dla) Akademii jako całości program i strukturę mogące mieć ewentualne zastosowanie jedynie do jej określonej części (zmiana nazwy, idei programowej) – a co z pozostałymi jednostkami (wydziałami)??? Co zrobić z takimi wydziałami jak: konserwacja, architektura wnętrz, formy przemysłowe?
Równie niepokojący jest sposób podejścia do zadań i problemów uczelni jak do wystąpienia i manifestu „grupy twórczej”. Studia to jednak okres przedwczesny – w końcu jesteśmy uczelnią, a to coś określa i do czegoś zobowiązuje. Ale to wymagałoby szerszego i odrębnego omówienia.
(Powyższe to tylko zbiór pierwszych refleksji, które dopiero należałoby rozwinąć).
* Andrzej Bednarczyk, Janusz Krupiński,„restART”. O nowej formule „Wiadomości ASP”, „Wiadomości ASP” nr 92, s. 2-11.